Szyszka, która chciała fruwać

Szyszka mieszka na zboczu zalesionego wzgórza. Obserwuje życie w dolinie i marzy o fruwaniu. Nie wie, że wkrótce jej rodzinę czeka duża zmiana. Bajka terapeutyczna dla dzieci i rodziców.

Poruszane tematy

Dotyczy ZAGADNIEŃ

Autor

Joanna Fabicka

Komitet Ochrony Praw Dziecka
Szyszka, która chciała fruwać

Szyszka, jak większość innych szyszek świata, mieszkała na drzewie. Kiedy była mała i zielona, lubiła wtulać się w miękkie gałęzie Mamy Sosny i bujając się z całej siły uderzać w korę Taty Sosny.

Cała jej sosnowa rodzina żyła na zboczu stromej góry i Szyszka miała z niej wyśmienity widok na dolinę. Mogła całymi dniami z zazdrością przyglądać się, jak tętni w niej życie. Tutaj, na górze, było pusto i cicho.

Najbardziej lubiła obserwować spacery małych mrówek z pobliskiego przedszkola albo porządki, które robił w swojej spiżarni stary pan Wiewiór. Dolinę zasypywały wtedy sterty łupinek po orzechach, wyschnięte kasztany i niedojedzone żołędzie. Na tych żołędziach były zabawne ślady zębów, bo pan Wiewiór był szczerbaty, do tego miał krzywy zgryz i zeza, chociaż ta ostania cecha pozostawała, zdaje się, bez wpływu na stan jego spiżarni.

Czasami, gdy pogoda była wyjątkowo sprzyjająca, a powietrze lekko tylko drgało na wietrze, do Szyszki przyfruwał w odwiedziny jej przyjaciel – motyl Korniszon. Jego imię tylko pozornie było zaskakujące, miał bowiem piękny, zielonkawy kolor świeżo zamarynowanego w occie ogórka. Chociaż Szyszce bardziej niż z ogórkiem kojarzył się z soczystą limonką, bo pachniał orzeźwiająco jak musująca, limonkowa oranżada.

Kiedy Korniszon dzielił się najnowszymi plotkami z doliny, jego skrzydła, rozświetlane z tyłu słonecznym blaskiem, wydawały się Szyszce najpiękniejszym cudem świata. Marzyła, by choć raz podobnie jak Korniszon unieść się do góry i zawisnąć w powietrzu utkanym przez delikatne, srebrzyste niteczki obłoków.

„Ciekawe, jak to jest fruwać? Czy ma się wtedy lęk wysokości?”- zastanawiała się Szyszka, a Korniszon pukał się w głowę, bo to tak, jak gdyby ryba cierpiała na chorobę morską, albo kret drążący podziemne korytarze ze strachu przed ciemnością wciąż dostawał czkawki.

– Zabiorę cię na próbny lot, tylko przestań się tak kurczowo trzymać rodziców- proponował Korniszon, ale Szyszka trzymała się ich wtedy jeszcze mocniej.

Wcale nie dlatego, że nie miała ochoty na zabawę.

Jej myśli zaprzątała od jakiegoś czasu zmiana klimatu na zboczu góry. Robiło się na niej coraz chłodniej, a słońce nie zaglądało tu już tak często, jak dawniej. Oplecione wokół siebie pnie Mamy Sosny i Taty Sosny gdzieniegdzie kapały żywicą i trzeszczały przy każdym podmuchu wiatru. Szyszka trzymała je kurczowo starając się jeszcze bardziej zbliżyć je do siebie w obawie, że pewnego dnia jedno bez drugiego się złamie.

– Dlaczego jesteś smutna?- pytała Mamę, a Mama płacząc odpowiadała:

– Wcale nie jestem smutna.

– Na kogo jesteś zły? – pytała Szyszka Tatę, a Tata gniewnie odpowiadał:

– Wcale nie jestem zły!

Rodzice starali się Szyszkę uspokoić, choć ich samych ogarniał coraz większy lęk i bezradność. Miękkie gałęzie Mamy Sosny, które do niedawna były dla Szyszki bezpiecznym schronieniem, teraz chłostały ją – rozhuśtane przez huragan. Kora Taty Sosny stała się ostra i nieprzyjemna w dotyku. Pociemniała od braku światła i zaczęła chorować z nadmiaru wilgoci i smutku. Oboje w dalszym ciągu bawili się z Szyszką, ale teraz każde z nich sadzało ją sobie na swojej gałęzi – zabawa była już oddzielna, a nie, jak do tej pory, wspólna.

Szyszka robiła, co mogła, by utrzymać korzenie rodziców w osuwających się piaskach zbocza. Zapraszała słońce na popołudniową herbatkę, ale ono coraz częściej wybierało zaproszenie Modrzewi z Zalesionego Pagórka. Za to dom Szyszki nawiedzały ciężkie, burzowe chmury- te przybywały zawsze nieproszone i złowrogo chichotały. Szyszka nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Rodzice, dotychczas mocno spleceni konarami, teraz starali się od siebie za wszelką cenę uwolnić i nie runąć przy tym podczas jednej z piaskowych burz, które niemiłosiernie uderzały w całą okolicę.

Szyszka dawno przestała obserwować beztroskie życie w dolinie- nie wiedziała, że mrówki skończyły przedszkole, dorosły i zaczęły budowę mrowiska, a pan Wiewiór wyprostował zęby i wyjechał do Hollywood robić karierę w filmach akcji. Nawet motyl Korniszon nie podfruwał już zbyt blisko, bo niebezpieczne wichury dawno zdmuchnęły mu cały kolor ze skrzydeł i był teraz brzydki jak foliowa, bezbarwna torebka.

Nastał smutny i straszny czas.

Szyszka bardzo się martwiła, co będzie z jej rodziną i z całym górskim zboczem. Jeszcze bardziej starała się zbliżyć pnie Mamy i Taty do siebie. Daremnie. Była przecież tylko małą szyszką, nie miała wpływu na uczuciowy kataklizm i sama potrzebowała ochrony. Czasem bała się tak bardzo, że chciała odfrunąć stąd na skrzydłach Korniszona, lecz on- smagany wichurą, nie mógł dotrzeć dostatecznie blisko.

Czasami Mama szeptała jej do ucha:

– Ja i tata….- zaczynała, a potem milkła, jakby na świecie zabrakło nagle słów do wypowiedzenia.

– Mama i ja…- Tata pochylał się nad Szyszką i zastygał, jakby wyczerpał mu się zapas serdecznych uścisków.

Aż wreszcie nastała zupełnie bezgwiezdna noc. Chmury zasłoniły ostatni docierający tu promień księżyca. Wokół zrobiło się zimno i ciemno. Szyszka ze strachu i smutku aż zbrązowiała. Nie była już zieloną, beztroską szyszką, która całe dnie huśta się na sośnie i uśmiecha do rodziców. Zresztą oni też byli jacyś obcy – każde wpatrzone w inną stronę świata. Gałązki Mamy połamało cierpienie, a kora Taty wyglądała jak osmalona pożarem.

Szyszka zapłakała bezgłośnie, bo nie chciała dokładać rodzicom zmartwień. Chociaż, gdyby zaczęła łkać głośno i rozdzierająco – i tak nikt nie zwróciłby na nią uwagi.

Szyszka poczuła, że jest sama we wszechświecie: przestraszona, opuszczona i niekochana.

Gdy w zbocze uderzył piorun, góra na moment rozbłysła oślepiającym światłym. Szyszka zdążyła tylko zobaczyć, jak wyrwani z korzeniami: Sosna Mama i Sosna Tata turlają się w dół, wzniecając po drodze tuman kurzu. A potem spadła sama.

– Trzymaj się mnie!- usłyszała tuż obok głos motyla Korniszona.

W jednej chwili chwyciła delikatne jak płatek limonkowe skrzydło.

– Ja frunę! – krzyknęła Szyszka w zachwycie.

A potem z impetem wylądowała w samym środku szklanki z kompotem popijanym przez pana Wiewióra.

– Oł maj gad!- panu Wiewiórowi, który miał właśnie przerwę w hollywoodzkiej produkcji i przyjechał odwiedzić ojczysty kraj, aż spadła z głowy baseballowa czapeczka – czo ta szlyfka, żnaczy szyszka robi w maj kompot?!

– Przepraszam, porwał mnie wicher zmian- bąknęła Szyszka i chwytając pomocną dłoń motyla Korniszona, przycupnęła na brzegu szklanki.

Niepewnie rozejrzała się dookoła. Tuż obok leżała Mama Sosna i Tata Sosna – wciąż byli blisko Szyszki, lecz ich pnie nie oplatały się już w pełnym bólu uścisku. Ich korzenie znów zanurkowały w ziemi, ale każde w innym miejscu: Mama obok dziupli pana Wiewióra, a Tata tuż przy mrowisku. Każde z nich urządzało się w swojej nowej rzeczywistości. Oboje byli jednak na tyle blisko, że cień ich gałązek wciąż osłaniał Szyszkę przed upałem i chronił ją przed niebezpiecznymi srokami. Dawał przyjemne wytchnienie.

Z pnia Mamy zaczęły wyrastać nowe, jasnozielone gałązki. Kora Taty jaśniała zdrowym blaskiem – poprzednia, obolała i chora warstwa odpadła podczas spadania.

Korzenie rodziców znów tkwiły stabilnie w ziemi i Szyszka nie musiała ich już podtrzymywać. Wróciły czułe słowa Mamy i opiekuńcze gesty Taty.

Burza ucichła na dobre, świat wracał do równowagi. Trawa znów była zielona, a słońce ogrzewało dolinę jak dawniej. W oddali widać było ocienione zbocze góry.

A Szyszka znów mogła zająć się marzeniami.

Obraz Henryk Niestrój z Pixabay

Przeczytaj także

Facebook
Twitter
LinkedIn