„BYŁ SOBIE CHŁOPIEC”- komediodramat z 2002 roku będący ekranizacją książki Nicka Hornby’ego o tym samym tytułu i wyreżyserowany przez Paula Weitza i Chrisa Weitza jest filmem nieoczywistym. Pozornie lekki i komediowy dotyka nas – widzów głęboko, konfrontuje z pytaniem: jak mi się żyje w mojej własnej rodzinie? Jest znakomitym przykładem na to, jak kino może wzruszać, bawić i zapraszać do refleksji jednocześnie.
OD SAMOTNEJ WYSPY DO AFRYKAŃSKIEJ WIOSKI.
Tak mógłby brzmieć podtytuł tego filmu, który jest opowieścią o wielu odrębnych wyspach, które pogrążone w samotności łączą się na końcu w cudowny archipelag wzajemnego wsparcia i bliskości.
Każdy z bohaterów: utracjusz i playboy Will (Hugh Grant), 12-letni, nad wiek dojrzały Marcus (Nicholas Hoult), jego niewydolna wychowawczo, wciąż pogrążona w depresji matka Fiona (Toni Colette), neurotyczna, wrażliwa producentka filmowa (Rachel Weisz) czy 15-letnia szkolna buntowniczka Ellie – krążą po orbicie swoich światów, zmagając się z własnymi demonami. Są to: życiowa pustka, próby samobójcze, towarzyskie wykluczenie i dyskryminacja, system szkolny, w którym nie ma miejsca ani dla najsłabszych odmieńców, ani dla anarchistycznych indywidualistów. A jednak los styka ich pewnego dnia ze sobą sprawiając, że ta pozornie niemająca ze sobą nic wspólnego zbieranina dziwaków stanie się dla siebie zastępczą rodziną, rodziną z wyboru. Za jej sprawą wielki, drogi i dotychczas pusty dom Willa wypełni się w święta Bożego Narodzenia ludźmi, śmiechem i szczęściem.
„Był sobie chłopiec” jest filmem o dorastaniu, o dojrzewaniu do wejścia w autentyczną, głęboką i serdeczną relację z drugim człowiekiem. I o tym, że taka relacja leczy, bo ma moc odwracania pozornie nieodwracalnego. Każdy z nas ma drugiemu coś do ofiarowania, a gdzieś jest ktoś, kto na to czeka – może nawet tuż za rogiem.
Bo nikt z nas nie jest przecież samotną wyspą.